54 – 75 lat w Jerozolimie

(po 1939)

 

Opowieść w naszej książce urywa się 23 sierpnia 1939 roku, choć w jeszcze jednym rozdziale wspominane są dalsze losy tych wszystkich, o których Fira Mełamedzon-Salańska opowiada. Co działo się z nią po opisanym tam fikcyjnym ślubie z Abraszą, nie było istotą tamtej historii. Tu jednak podajemy garść jej wspomnień z późniejszego życia. Fira i Abrasza pozostali małżeństwem przez ponad 50 lat, mieli dwoje dzieci. Do Polski Fira nigdy nie wróciła. W Jerozolimie żyła przez 75 lat. Nie lubiła podróżować, ale choć żyła Polską, wstrzymywało ją co innego. Opowiada o tym w tej części.

Dołączamy także list, który w 1958 roku Fira wyjęła ze swej skrzynki pocztowej przy ul. Ibn Ezra 9 – krótki list od swego dawnego chłopaka, Maksa Brandta.

 

Mieszkanie przy Cwanii i narodziny Ramika

Po ślubie Abrasza nadal mieszkał ze swoim przyjacielem z Litwy, kawalerem, w wynajętym pokoju, ale codziennie po pracy przychodził do mnie, a po kilku miesiącach zaczął coraz częściej spać u nas w salonie. Rodzice mieszkali już wówczas w trzypokojowym mieszkaniu w swoim domu – przenieśli się tam po przyjeździe mamusi. Tatuś pozostałe trzy mieszkania wynajmował i utrzymywali się z czynszów.

Po paru miesiącach, ponieważ rzeczywiście przyzwyczaiłam się do Abraszy, Tatuś wynajął dla nas trzypokojowe mieszkanie – naprzeciwko domu, który dostałam w posagu, na rogu ulic Zaphaniah (Cwania – mówiliśmy) i Nehemiah. Mój dom był piętrowy, z czterema mieszkaniami. W lutym 1940 roku zwolniło się mieszkanie w moim domu i zamieszkaliśmy w nim z Abraszą, a pozostałe trzy wynajmowaliśmy, jak tatuś. Pieniądze z wynajmu odkładaliśmy do banku, bo pensja mojego męża była wystarczająco wysoka, by móc spokojnie żyć. Wówczas w Palestynie można się było utrzymać z wynajęcia tylko jednego mieszkania.

Cwania, ulica przy której mieszkaliśmy, jak zresztą cała dzielnica, była polską wyspą w Jerozolimie, chyba w 90 procentach zamieszkałą przez ludzi pochodzących z Polski. W swoim mieszkaniu miałam do dyspozycji trzy pokoje, każdy z balkonem. Życie ulicy, dzielnicy, toczyło się więc dokładnie przed moimi oczyma, bo kiedy wychodziłam na balkon od frontu miałam widok na dwie ulice – na wprost na ulicę Nehemiah, a po prawej stronie na Cwanię, która nieco dalej zakręcała. Wszyscy wtedy znali się ze wszystkimi, więc z tego balkonu często rozmawiało się z sąsiadami, nawet z przechodniami.

14 kwietnia 1941 roku, pięć dni przed moimi urodzinami, urodził się mój syn Rami. Rami znaczy po hebrajsku wysoki. Nadałam mu to imię, bo chciałam, by był wysoki duchem. Był ładnym, miłym i cichym chłopczykiem. Pięć i pół roku później urodziłam córkę Lili, której dałam imię po cioci Lili Lew z Brzezin.

Bardzo trudno było mi się nauczyć języka hebrajskiego, brzmiał dla mnie nienaturalnie. Na ulicach Kerem Abraham nie mówiło się po polsku, choć wielu znało ten język. Posługiwałam się żydowskim lub niemieckim i miałam nadzieję, że nauczę się mówić po hebrajsku przy Ramim. I rzeczywiście, nauczyłam się tego języka wraz z moim rozwijającym się synkiem, tak jak on uczył się go rosnąc.

Nie otrzymałam od Brytyjczyków obywatelstwa zaraz po ślubie. Po dwóch latach musiałam wyjechać z Palestyny i wrócić, i dopiero wtedy, na granicy, przyznano mi obywatelstwo. Ramik był wówczas niemowlęciem, zaopiekowała się nim mamusia a ja wyjechałam do Bejrutu, do Libanu. Wielu Żydów w podobnej do mojej sytuacji robiło tak samo. Spędziłam w Bejrucie trzy dni w hotelu blisko morza, siadałam w kawiarni, skąd był piękny widok na morze, obejrzałam miasto i po trzech dniach wróciłam autobusem do domu, już jako obywatelka Mandatu Brytyjskiego w Palestynie.

 

Znaki babci Fridy

Kiedy wybuchła wojna a później zaczęły dochodzić do nas różne straszne informacje, wszyscy byli w szoku. Ludzie nie wierzyli w te doniesienia. Myśleliśmy, że to jakaś propaganda, bo rozumem nie można było tego objąć. Słuchało się radia angielskiego, w którym codziennie była audycja w języku polskim. Późną jesienią 1939 roku usłyszałam w tej audycji, że Niemcy wyrzucają Żydów z ich mieszkań i pomyślałam sobie: Boże drogi, kiedy Niemiec przyjdzie do mojej dumnej babuni i powie: „Juden raus!”, to ona chyba plunie mu w twarz albo go spoliczkuje. Bo dziadkowie Dymantowie wszystkiego dorobili się ciężką pracą, kilka lat po ślubie niemal własnymi rękoma wybudowali kamienicę przy Sienkiewicza 6 a teraz ktoś ma ich wyrzucać? Życzyłam wtedy babci Fridzie, żeby umarła zanim ten Niemiec wejdzie do jej domu. Dziadek Chaim Ber zmarł w 1938 roku, a ona była jego rówieśnicą. I modliłam się: Babuniu daj mi znać, że Ty nie żyjesz. A w jaki sposób masz mi dać znać? Niech jakiś ptaszek przyleci do mojego okna. I rzeczywiście: na parapecie okna usiadł mały ptak i zaczął skakać do szyby. Dajesz mi znać, to nie przypadek – powiedziałam sobie. Ale chciałam się upewnić i pomyślałam, że drugim znakiem niech będzie zatrzymany zegar. Stał na stoliku, codziennie nakręcaliśmy go o dziesiątej w nocy. Powinien więc chodzić, ale zegar stanął – zatrzymał się na godzinie drugiej i pół! Byłam w szoku, że te dwie rzeczy, o których pomyślałam, były takie jakimi powinny się stać, by być znakiem. A po pół roku czy po roku, nie pamiętam, przez Czerwony Krzyż rodzice dostali widomość, że babcia Frida rzeczywiście nie żyje.

Wiele lat po wojnie dawni brzeziniacy, którzy w różny sposób ocaleli z wojny, zawiązali koło Żydów z Brzezin i raz do roku zaczęliśmy się spotykać w Tel Awiwie. Na tych spotkaniach rozmawialiśmy, wspominaliśmy, wymienialiśmy się informacjami o tym, co z nami się działo albo co działo się w Brzezinach podczas wojny. Nie zawsze jeździłam na te spotkania, ale na jednym z nich w pewnej chwili na ławce obok mnie przysiadła jakaś pani, której nie znałam. Zapytała mnie, czy jestem wnuczką Chaima Bera Dymanta. – Tak – powiedziałam. A ona opowiada, że była lokatorką w domu moich dziadków i że ma w związku z moją babcią nieczyste sumienie, dlatego chce mnie prosić o przebaczenie. Opowiedziała mi, że gdy wybuchła wojna postanowiła uciekać przed Niemcami na wschód, do Rosji. Pakowała właśnie w pośpiechu rzeczy, które chciała zabrać, kiedy ktoś przyszedł z informacją, że nagle zmarła Frida Dymant, gospodyni domu i z mieszkania wychodzi właśnie pogrzeb na cmentarz. Ale ona nie miała czasu, uciekała z bratem i speszyli się, dlatego nie poszła odprowadzić mojej babci na cmentarz, choć bardzo ją lubiła. Dlatego teraz prosi mnie o przebaczenie. Byłam zdumiona, ale i ucieszona tą wiadomością.

 

Sześćdziesiąt lat w Rehawii

Przy Cwanii mieszkaliśmy prawie do ogłoszenia przez Izrael niepodległości. Chyba w 1947 roku przeprowadziliśmy się na ul. Ibn Ezra 9, do Rehawii, dzielnicy Żydów niemieckich, gdzie mieszkała inteligencja, profesorowie, doktorzy. Mój tatuś spotkał kiedyś na ulicy dawnego znajomego z Rosji, dużo starszego od siebie i zaczęli się znów kolegować. Ten znajomy miał dom przy Ibn Ezra. W 1947 roku ten pan zaczął chorować, niedobrze się czuł i jego córki, które mieszkały w Paryżu, zażądały, żeby przyjechał do nich się leczyć. Przez mojego tatusia poprosił wtedy mnie i Abraszę, żeby Abrasza przejął od niego administrację domu i żebyśmy na pół roku czy rok, dopóki nie wróci, przeprowadzili się do mieszkania w jego domu. Ale ten pan już nie wrócił, umarł w Europie, a w 1951 roku jego córka przyjechała sprzedać dom i namówiła nas, żebyśmy kupili to mieszkanie na pierwszym piętrze, które zajmowaliśmy. I tak mieszkam tutaj już od ponad 60 lat, chociaż wtedy bardzo lubiłam mieszkać przy Cwanii. Dzisiaj to dzielnica Żydów religijnych, ale wtedy to była moja dzielnica i czułam się tam bardzo swojsko.

Kiedy w Europie trwała wojna, my w Palestynie żyliśmy normalnie, spotykaliśmy się, organizowaliśmy sobie potańcówki, gry w karty. Nie odczuwało się aż tak bardzo tego, co dzieje się w Europie. A kiedy wojna się skończyła, nie świętowaliśmy. Europa odetchnęła, ale w Palestynie byliśmy ciągle zagrożeni przez walki z Arabami. W ramach alii, czyli emigracji do Palestyny, zaczęło tu przyjeżdżać dużo ocaleńców z Europy, ale póki rządzili Brytyjczycy, wyłapywali przybyszów, bo alija była nielegalna.

Do Polski nie wrócę

Chyba w 1997 roku sprzedałam swój dom przy Cwanii, który dostałam od tatusia. Mój syn zachorował, przeszedł nieudaną operację kręgosłupa, popadł w tarapaty i sprzedałam dom, żeby mu pomóc. Mój mąż już wówczas nie żył, zmarł w 1993 roku. Nie mieliśmy już wówczas także drugiego domu, po rodzicach, bo kiedy tatuś nagle umarł w 1959 roku, mamusia nie chciała już tam mieszkać. Sprzedała go i kupiła sobie mieszkanie – dwa i pół pokoju – niedaleko mnie, przy ul. Gaza.

Do Polski nigdy nie wróciłam. Wiedziałam, że w Poznaniu nie ma nikogo, kogo znałam, z wyjątkiem niektórych moich przyjaciółek, Stasi Jańczakówny czy Geni Kluzówny, z którymi korespondowałam. Przyjadę i będę chodziła po ulicach, pójdę pod mój dom, ale nikogo nie spotkam. Więc będę płakała. Poza tym wiedziałam, że mojego domu przy Wronieckiej 12 już nie ma. Tak samo będzie w Brzezinach – mam chodzić ulicami i płakać? Nie – powiedziałam sobie – nie jestem do tego zdolna.

 

List od Maksa Brandta do Firy Mełamedzon z 1958 roku

 

Tel-Aviv 18/4. 58

 

Droga Fira!

W dniu jutrzejszym przypada dzień Twoich urodzin. Przesyłam Ci serdeczne życzenia wszelakiej pomyślności, pierwsze po wielu latach. Proszę o wybaczenie, że będąc już kilka miesięcy w Kraju nie przywitałem się z Tobą osobiście. Uczynię to niewątpliwie przy najbliższej okazji. Tłumaczą mnie jednak trudności w zorganizowaniu sobie nowego życia tu w Kraju. Chciałbym bardzo poznać Twojego męża oraz dzieci i przywitać się z Twoimi rodzicami. Miałem pośrednie wiadomości o Was przez dr. Warhafta, z którym zaprzyjaźniłem się podczas wojny i który bawił u Was. O sobie chwilowo nie będę nic pisał prócz tego, że mam żonę i uroczego 11-letniego chłopca. Uważam, że okres 19-letni trudno opisać w krótkim liście. Jak się zobaczymy, będzie dużo do opowiadania.

Jeszcze raz życzę Ci wszystkiego najlepszego, ucałuj dzieci oraz pozdrów męża i rodziców.

Maks