1 Rosyjskie początki

(1915-1920)

 

Z Żydów polskich i rosyjskich

Moja mama Rachela była polską Żydówką, urodziła się w Brzezinach koło Łodzi. Ojciec Abram Mełamedzon – Abrasza, jak zdrobniale go nazywano – pochodził spod Kaukazu, z miasta Majkop i był Żydem rosyjskim. Poznali się poprzez Zahara, starszego brata tatusia, kupca, który prowadził skład z konfekcją męską w Charkowie i jeździł do Brzezin po materiał na garnitury. Tam Zaharowi wpadła w oko Sara, córka hurtownika, u którego kupował, i się z nią ożenił. A Sara była kuzynką mojej mamy.

Tatuś pomagał bratu w interesach, potem otworzył własny skład. Przyszedł czas, że zaczął szukać żony. Swatka zaproponowała mu pannę z dobrej rodziny gdzieś spod Charkowa. Warunki mu odpowiadały, pojechał więc się z nią zaręczyć. Ponieważ odwiedziny się przedłużyły, jej rodzice zaproponowali, by u nich przenocował. W środku nocy obudziły go skrzypiące drzwi. Otworzył oczy i widzi: jego narzeczona podchodzi do łóżka w samej koszuli. Udawał, że śpi, a ona stała i patrzyła na niego. Zrozumiał, że gdyby chciał, mógłby ją mieć. W końcu dziewczyna wyszła, lecz on rano nie został nawet na śniadaniu. Powiedział, że musi natychmiast wracać do interesu, wyjechał i zerwał zaręczyny. Kiedy zwierzył się ze wszystkiego Zaharowi i jego żonie, Sara pomyślała o kuzynce Racheli. – Pojedź do Brzezin, niby żeby kupić materiał u brata mojego ojca, on też jest hurtownikiem – zaproponowała. – Stryj Chaim ma córkę, może ci się spodoba. I tak się stało: tatuś pojechał do Brzezin i Rachela przypadła mu do gustu, zaś ona – uprzedzona listem od Sary przedstawiającym kandydata na męża – okazała mu przychylność. Jej rodzice także go zaakceptowali i w 1914 roku w Warszawie odbył się ich ślub, na który przybyło wielu gości. Mama Racheli po raz pierwszy była wówczas w operze i wyszła zachwycona. Od tego czasu wracając w sobotę z synagogi często miała w zwyczaju mówić: – Jak ten kantor pięknie dziś śpiewał! Jak w operze! Tatuś nie chciał posagu – poprosił tylko, żeby rodzice Racheli kupili pianino, którego ona sobie zażyczy, i to pianino pojechało z nimi do Rosji.

Urodziłam się 19 kwietnia 1915 roku, ale od II wojny światowej ten dzień w równym stopniu co z moimi urodzinami kojarzy mi się z wybuchem powstania w getcie warszawskim. Imię odziedziczyłam po babci mojej mamy Esfirze, kobiecie silnej i tak mocno kochanej przez swoje wnuczki, że wiele z nich nadało imię babki swoim córkom. Rosyjska Esfira zdrabnia się jako Fira, a po hebrajsku to Ester. Od kiedy zamieszkałam w Palestynie w dowodzie jestem Esterą, ale na drzwiach mojego mieszkania wisi tabliczka z napisem: Fira. Zawsze byłam po prostu Firą.

Mamusia pochodziła z zamożnego domu. Jej rodzice, Frida i Chaim Ber Dymantowie, dorobili się na sprzedaży materiałów tekstylnych i konfekcji męskiej, którą szyli we własnej wytwórni w Brzezinach. Wybudowali kamienicę przy ulicy Sienkiewicza 6 i wychowali siedmioro dzieci. Mamusia – rocznik 1892 – miała czterech braci: Aarona, Izaaka, Natana i Maksa i dwie siostry: Leę nazywaną Lili i jeszcze jedną, której imienia nie pamiętam, bo zmarła mając szesnaście lat. Gdy mamusia podrosła, sporo czasu spędziła w Łodzi, gdzie chodziła do konserwatorium muzycznego. Była ładną, dobrze ułożoną i wychowaną dziewczyną, grała na pianinie, znała doskonale polski, rosyjski i niemiecki, mogła się podobać.

Tatuś był od niej starszy o cztery lata i wychowywał się praktycznie bez ojca, bo Meir Mełamedzon dwadzieścia pięć lat przesłużył w carskim wojsku. Został do niego wzięty z musu, a potem został już na stałe. Były z tego korzyści. Rodzina każdego Żyda, który służył w wojsku, mogła mieszkać w dowolnym miejscu Rosji bez zezwolenia i prowadzić dowolny interes. Toteż kiedy jego synowie – a miał ich czterech i córkę Rywkę – wyrośli, korzystając z oszczędności rodziców i własnej zaradności pootwierali swoje interesy. Trzech synów – Salomon w Moskwie, a Zahar i Abram w Charkowie – otworzyło sklepy z męską konfekcją, tylko najmłodszego Lowę kupiectwo nie interesowało. Od zawsze chciał zostać lekarzem, więc starsi bracia, którzy już dobrze zarabiali, podzielili się kosztami jego nauki i wysłali go do Berlina na studia medyczne. Dziadka nie pamiętam, ale mam przed oczyma babkę, bo parokrotnie odwiedzała nas w Charkowie. Tatuś był jej ukochanym synem. Dziadek Meir nie służył już wówczas w wojsku, żyli z babką w Majkopie i prowadzili jakiś interes, ale nie powodziło im się zbyt dobrze.

 

Dom w Charkowie i tyfus w Rostowie

Mieszkaliśmy w Charkowie przy ulicy Białowieżczyskiej 26, a moje kuzynostwo – starsi o kilka lat Ossi, Zygmunt i Pola Mełamedzonowie, dzieci cioci Sary i stryja Zahara – przy Jekaterinosławskiej, zaraz za rogiem. Chodziłam do nich w niedziele bawić się, a jedną z moich ulubionych zabaw było „zastrzelić stryjka”. Stryj Zahar po obiedzie drzemał na kanapie, a ja – wówczas niespełna trzylatka – podkradałam się do niego na palcach i wołałam: – Pif paf! Stryj na ten odgłos podskakiwał, jego gazeta spadała na podłogę, a on zsuwał się z kanapy w ślad za nią. Pamiętam też „oszukiwanie bony”. Pod wieczór moja bona przychodziła zabrać mnie do domu, a ponieważ nie chciałam jeszcze wracać, ukrywałam się w szafie. – Fira już poszła do domu, poszła sama – mówiło ze śmiechem moje kuzynostwo, na co bona podejmowała zabawę i wpadała w udawany szloch, bo zgubiła małą Fireczkę. Co tydzień odbywał się ten sam teatr.

Ta bona, Rosjanka – nie pamiętam już, jak miała na imię – kiedy wybuchła rewolucja październikowa uratowała mnie przed bolszewikami. Miałam wtedy cztery i pół roku, była jesień 1919. W Charkowie rządy objęli czerwoni i zaczęły się aresztowania, rewizje, prześladowania burżujów, do których i my należeliśmy. Którejś nocy bolszewicy wtargnęli do naszego mieszkania. Obudziło mnie walenie w drzwi, bona otwarła, wpadli jak burza i dalej szukać rodziców po wszystkich pokojach. Musieli ich mieć na liści do aresztowania, ale rodziców nie było w domu, akurat wtedy gdzieś wyszli. Prócz nas w domu była jeszcze tylko kucharka. Czekiści nie znalazłszy rodziców zaczęli wytrząsać zawartość wszystkich komód i szaf, czegoś szukali, pewnie kosztowności. Jeden z nich podszedł do nas – stałam z boną i kucharką w stołowym pokoju – i pytając: – Kto ona? – wyciągnął po mnie rękę. Jeszcze go widzę: barczysty i wąsaty, w rozpiętym płaszczu. Niewiele rozumiałam, ale bałam się go i kiedy po mnie sięgnął krzyknęłam przerażona: – Mama! – i przytuliłam się do nóg bony. Wczepiłam się w jej spódnicę, a ona spokojnie powiedziała: – To moja córeczka. – Twoja córeczka? A gdzie twój mąż? – pyta on. – Na co mi mąż? Ona jest moja i ja ją wychowuję – odpowiedziała. To go przekonało. Zostawił mnie, dokończyli rewizję i wyszli.

Ten człowiek wiedział, że jeżeli wezmą dziecko, rodzice sami oddadzą się w ich ręce. Uratowała mnie bona, która nie straciła zimnej krwi, i mój dziwy okrzyk. Dziwny, bo wtedy pierwszy raz w życiu, przerażona, zawołałam „mama!”. Spędzając dni z mamką a potem z kolejnymi bonami, nie miałam bliskiego kontaktu z matką. Gdy potrzebowałam pomocy albo pociechy, zwracałam się do opiekunki. Widocznie jednak zapamiętałam z placu zabaw, że w chwili zagrożenia, bólu czy jakiejś niesprawiedliwości inne dzieci wołały zawsze „mama” i w chwili zagrożenia ten okrzyk sam wyrwał się ze mnie.

Kiedy rano się zbudziłam, rodzice już byli i pakowali walizki. Dowiedziawszy się o najściu czekistów postanowili natychmiast wyjechać z miasta. Nie było pewności, czy tamci nie wrócą. Rodzice spalili swoje dokumenty, żebyśmy w razie złapania mogli podać się za kogo innego, wydobyli ze skrytek biżuterię oraz pieniądze i poszliśmy na dworzec. Pojechaliśmy do Rostowa nad Donem. O to miasto jeszcze niedawno czerwoni zażarcie bili się z białymi, ale wcześniej uciekł tam stryj Zahar z rodziną i rodzice zdecydowali, że wpierw schronimy się u nich a potem zastanowimy, co dalej.

W Rostowie dość szybko się pochorowaliśmy. Oboje rodzice na tyfus, ja na szkarlatynę, którą zaraziłam się chyba od mojego kuzynostwa. Całą trójką leżeli już w szpitalu, ja zostałam pod opieką cioci Sary i stryja, ale na krótko, bo wkrótce stryj Zahar również zapadł na tyfus, po nim zaś ja na szkarlatynę. Było tak źle, że ciocia w środku nocy, nie czekając ranka, odwiozła mnie do szpitala. Ucieszyłam się nawet, że tam jadę: pomyślałam, że raźniej mi będzie z kuzynostwem.

Kiedy leżeliśmy w szpitalu, do mieszkania przyszedł ktoś z Charkowa i zaczął rozpytywać o rodzinę Mełamedzonów. – Ktoś was wydał jako burżujów – powiedział cioci Sarze, jedynej, która jeszcze nie chorowała. – Komuniści chcą was zatrzymać, lepiej stąd uciekajcie. Uciekać jednak nie mogliśmy, nie byliśmy zdrowi, na dodatek zbyt słabi na podróż. Dopiero po paru dniach mamusia, która chorowała najlżej i pierwsza odzyskiwała siły, pomogła się ubrać tatusiowi, poszła z nim na dworzec i wsadziła do pierwszego lepszego pociągu, który szedł na południe. Bała się o niego, nie wiedziała, czy choroba nie wróci, ale musieli zaryzykować.

 

Pod fałszywym nazwiskiem w Noworosyjsku

Pociąg dowiózł ojca do Noworosyjska, portowego miasta nad Morzem Czarnym. Może po dwóch tygodniach dał nam znać, że prawie już wydobrzał, mamy do niego przyjeżdżać. Gdy wyjeżdżałyśmy, Ossi, Pola i Zygmunt byli już w domu, ale stan stryja Zahara był coraz gorszy.

W Noworosyjsku zamieszkaliśmy w pokoju wynajętym w jednym z baraków ustawionych wzdłuż dużego podwórza. Nie zostaliśmy tam jednak na długo, bo sąsiedni barak zajmowali bolszewiccy działacze z rodzinami i tatuś nie chciał wchodzić im w oczy. Przeprowadziliśmy się do kamienicy przy jednej z głównych ulic miasta. Zajęliśmy stołowy pokój z alkową, w której stało dwuosobowe łóżko i do której rodzice wstawili także nasz kosz z rzeczami. Na tym koszu, dosyć dużym, mama co wieczór przygotowywała mi posłanie. Miałam już prawie pięć lat, ale byłam drobna i cała się na nim mieściłam.

Tatuś podał się za buchaltera i znalazł pracę w jakimś biurze, ale nie używaliśmy swojego nazwiska tylko fałszywe. Nadal nie czuliśmy się bezpieczni, czekiści i tutaj przeprowadzali ciągłe rewizje po domach. Któregoś wieczoru – tatuś był jeszcze w pracy – kilku mężczyzn w skórzanych kurtkach naszło także nasze mieszkanie. Mamusia chwyciła woreczek z brylantami i złotymi monetami, który był w kufrze, ale nie wiedziała, gdzie ma go ukryć. Na szczęście rozpoczęli rewizję od innego pokoju. Mama chwyciła mnie za rękę i chyłkiem wymknęłyśmy się z mieszkania. Przed bramą stał strażnik z rewolwerem, ale mama jak gdyby nigdy nic minęła go i zaczęłyśmy się oddalać. Wtedy on krzyknął: – Hej, wy tam. Stać, bo strzelam! Mamusia jednak się nie zatrzymała, tylko weszła do pierwszej z brzegu bramy, którą mijałyśmy. Otwarła drzwi do jakiegoś mieszkania i chciała tam wejść, ukryć się, ale widzę: w środku odwrócony do nas plecami również stoi jakiś czekista. Tu także robią rewizję. Mama natychmiast zamknęła drzwi, chyba nas nie zauważył. Znów wyszłyśmy na ulicę i idziemy dalej, na szczęście strażnik spod naszej kamienicy już na nas nie woła, nie strzela – może wszedł na chwilę do bramy i nas nie zauważył? Pukamy do kolejnego mieszkania. W tej kamienicy rewizji nie ma. Mamusia prosi gospodarzy o pomoc i tamci ludzie nam pomagają. Kładą nas do łóżka i przykrywają pierzyną, nie wolno nam się ruszać. Mamy czekać, aż rewizja się skończy. Długo tak leżałyśmy, wreszcie ktoś z tego mieszkania poszedł sprawdzić ulicę i wrócił z informacją: – Bolszewicy odeszli. Możecie wrócić do siebie.

Nie przeprowadziliśmy się wtedy, nie wiem dlaczego. Widocznie żołnierze nie znaleźli niczego w naszym mieszkaniu, a strażnik spod bramy nie wiedział przecież, z jakiego mieszkania wyszłyśmy, nie wiedział nawet, czy tu mieszkamy. Rodzice uznali chyba, że po tej rewizji następna szybko nie nastąpi. Od innych specjalnie też się nie odróżnialiśmy: ubieraliśmy się jak inni i żyliśmy jak inni, za niedużą pensję ojca, brylantów nie wyprzedawaliśmy. Choć mamusia pozwoliła sobie kiedyś na zbytek: kupiła mi na bazarze prześliczną lalkę z materiału, z ceramiczną głową i twarzą tak delikatnie wymodelowaną, że wydawała się prawdziwa. Musiała być niegdyś droga, ale teraz za bezcen sprzedawała ją jakaś podupadła burżujka czy arystokratka. Byłam szczęśliwa, ciągle się nią bawiłam, wychodziłam z nią na podwórko. Pewnego dnia widzę: przygląda mi się chłopczyk z sąsiedztwa. Uśmiecha się do mnie, a jego mama coś do niego mówi. Podszedł i pyta, czy nie pokażę mu swojej lalki. Pokazałam mu ją, dumna, a on wziął ją, zamachnął się i z całej siły rozbił jej głowę o bruk. Wybuchłam płaczem, jego mama zaś zaczęła się śmiać i klaskać. Moje szlochy i rozpacz przywołały mamusię, ale tamtych już nie było. Zresztą co mogłaby zrobić? Później, w domu, tłumaczyła mi: – To musiała być rodzina bolszewików. Ten chłopiec na pewno nie miał takiej lalki, zazdrościli ci. Ale nie możemy nic zrobić, bo oni mogą nas skrzywdzić. Rozumiesz? Miałam dopiero pięć lat, ale rozumiałam.

W Noworosyjsku dostaliśmy list od cioci Sary. Wuj Zahar, pisała, umarł na tyfus. Ona z dziećmi jedzie na zachód, spróbują przez granicę przedostać się do Polski. Może im się uda. Co działo się z resztą rodziny ojca – z dziadkami w Majkopie, z braćmi Salomonem i Lową, z siostrą Rywką i jej rodziną – nie wiedzieliśmy. Ojciec pisał listy na ich przedrewolucyjne adresy, ale odpowiedzi nie było. Oni też nie wiedzieli, gdzie nas szukać, w Charkowie już nas nie było. Ojcu nigdy już nie udało się nawiązać kontaktu z nikim ze swojej rodziny.

 

Ucieczka przez Morze Czarne

Któregoś dnia jesienią 1920 roku tatuś usłyszał, że do portu zawinął turecki statek. Przywiózł Rosjan, którzy chcieli wrócić do kraju, a wracając ma zabrać tych, którzy wyrobili sobie papiery i legalnie mogą opuścić radziecką Rosję. Ale na pokład, dowiedział się ojciec, można się dostać także nielegalnie, przekupując zagranicznych marynarzy przy pomocy „macherów” – działających w porcie pośredników i handlarzy. Tatuś nawiązał z nimi kontakt i poprzez nich dogadał się z tureckimi marynarzami: pieniędzy nie chcą, ale przemycą nas na pokład za duży perski dywan. Ojciec kupił ten dywan i wkrótce przyszło po niego do nas pięciu marynarzy. Wieczorem, powiedzieli, ja i mamusia mamy przyjechać do portu. Któryś z nich będzie na nas czekał i przemyci nas na statek. Tatusia przeprowadzą później.

Mama zapakowała najwartościowsze rzeczy do walizki, wieczorem wzięłyśmy dorożkę i pojechałyśmy do portu. Mam jeszcze w oczach, jak latarnia przy dorożce kołysze się na wyboistym bruku. Marynarz czekał w umówionym miejscu. W ciemności przeprowadził nas do drewnianego baraku nad samą wodą – jak się okazało rodzaju lazaretu dla chorych. Wnętrze wypełniały łóżka, na których leżeli ludzie, słyszałam pojękiwania. Miałyśmy tu poczekać, aż po nas nie przyjdzie. Mamusia położyła mnie na jednym z wolnych łóżek i zasnęłam.

Obudziła mnie w środku nocy – zjawił się marynarz ze swoim kolegą. – Pospieszcie się, idziemy. Tylko nic nie mówcie – nakazał nam. Jego kolega wziął walizkę i poszedł przodem niknąc w mroku, a nasz marynarz chwycił mamusię za jedną rękę, a drugą kazał jej mocno mnie trzymać, żebym się nie zgubiła. W ciemności, jakimś poboczem, doszliśmy do statku. Wokół było pusto, ani śladu żołnierzy. Ale na statku ktoś czekał, zrzucono nam z góry sznurową drabinkę; za chwilę obok niej zawisł gruby sznur. Mamusia ma wspiąć się po drabince, dla mnie i dla marynarza jest sznur. – Wchodź mi na barana i trzymaj się mocno. Nie wolno ci nic mówić, pamiętaj – szepcze do mnie marynarz. Zaczął się ze mną podciągać po linie a ja czuję, że za każdym jego podniesieniem do góry moje ręce się rozluźniają. Nie wolno mi było pisnąć słówka, więc milczałam, kurczowo oplatałam go rękami, ale i tak coraz bardziej opadałam w dół. Zorientował się, że spadam, w ostatnim momencie. Przytrzymał się jedną ręką, drugą mnie złapał i podciągnął. Gdy weszliśmy na pokład, chwycił mnie na ręce i szybko zaniósł w głąb statku, do kotłowni, gdzie czekała już mamusia i gdzie była nasza walizka.

Leżałyśmy tam i czekałyśmy dwa dni, a po kątach harcowały szczury. Dopiero kiedy dołączył do nas tatuś, przenieśliśmy się do własnej kajuty, pomiędzy legalnych pasażerów statku. W porcie staliśmy jednak jeszcze dwa dni, bardzo się denerwując. Statek w każdej chwili mógł zostać skontrolowany. W końcu płyniemy. Gdy brzeg stał się cienką linią i było wiadomo, że nikt nas już nie zatrzyma, wśród pasażerów, legalnych czy nielegalnych, wybuchła radość: udało się! Opuszczamy Rosję! Radość przedwczesna, bo strach miał jeszcze wrócić. Statek obrał kurs na Konstantynopol, ale posuwaliśmy się wolno i na drugi dzień – jeszcze na wodach terytorialnych bolszewickiej Rosji – dogoniła nas i zatrzymała patrolowa łódź. Wszyscy zaniepokojeni wylegli na pokład i słuchali, jak kapitan łodzi przez tubę powiadamia naszego kapitana, że na pokład wejdą żołnierze. Dostali informacje, wołał tamten, iż wśród pasażerów są osoby próbujące nielegalnie opuścić Rosję, dlatego statek musi zostać przeszukany. Wszyscy mają usiąść na pokładzie w rzędach, z paszportami i dokumentami potwierdzającymi legalność wyjazdu w rękach. Te słowa, oczywiście, wywołały zamieszanie, bo takich jak my „gapowiczów” – wśród około pięciuset pasażerów – było na statku wielu. My zdecydowaliśmy, że ja z mamą zostaniemy na pokładzie, wmieszane między kobiety i dzieci – może wszystkich nie będą sprawdzać – a tatuś ukryje się pod pokładem.

Przez tych parę dni i rodzice, i ja zapoznaliśmy się z różnymi osobami na statku – oni z dorosłymi, ja z dziećmi. Teraz, kiedy stanęłyśmy, dziewczynki zaczęły grać w klasy. Chciałam się bawić z nimi, ale mama włożyła mi do kieszeni fartuszka ciężki woreczek – dziś wiem, że z naszymi kosztownościami – i nakazała, bym siedziała spokojnie i go pilnowała. Nie wytrzymałam jednak, włączyłam się do gry. Żołnierze chodzą wśród ludzi i sprawdzają dokumenty, a ja skaczę i krzyczę do mamy, żeby mi to zabrała, bo mi przeszkadza. Szczęście, że nikt nie zwrócił na to uwagi.

Nagle widzę grupę ludzi prowadzoną pod bronią przez żołnierzy. To nielegalni uciekinierzy, których wyłapali pod pokładem – wśród nich mój tatuś. W sumie trzynaście osób, między nimi jakaś Cyganka, która coś gada, przekonuje, szamocze się wśród żołnierzy. W końcu wyciąga spomiędzy piersi woreczek z kosztownościami, podtyka pod nos dowódcy eskorty i krzyczy, żeby ją zostawili. Ona ma pieniądze, ona zapłaci. Konwój stanął, zrobiło się zamieszanie. Także „legalni” pasażerowie zaczęli wołać do żołnierzy, żeby Cygankę, żeby wszystkich puścili. Tłum wokół grupki schwytanych zaczął gęstnieć, potem cisnąć się i krzyczeć. W końcu żołnierze, grożąc bronią, zapanowali nad sytuacją, ale wtedy okazało się, że z konwoju zniknął trzynasty. Ktoś skorzystał z zamętu i wmieszał się między ludzi. To tatuś, bo widzę: nie ma go już wśród zatrzymanych. Dowódca żołnierzy jest zdenerwowany i teraz on krzyczy, że nie puści statku, póki nie schwytają zbiega. Ale nasz kapitan protestuje: nie zgadza się, nie może dłużej wstrzymywać statku, musimy o określonej porze dotrzeć do takich a takich portów. Byli źli, ale nas puścili. Zabrali tamtą dwunastkę i zeszli do łodzi, a my ruszyliśmy. Dopiero wtedy tatuś wyszedł z ukrycia, jeszcze roztrzęsiony. Zaryzykował, uciekł i mu się udało.

Byłam mała, nie wszystko z tego, co wokół mnie się działo, rozumiałam. A nie czując pełnego zagrożenia, aż tak bardzo się nie bałam. Wielkim i rzeczywistym przerażeniem napełniła mnie dopiero burza, która przyszła następnej nocy, gdy byliśmy już na pełnym morzu. Statek miotał się na falach i zapadał w głąb jak bezwładna piłeczka a ja krzyczałam pewna, że za chwilę zatoniemy. Na całe życie został mi po tej nocy strach przed wodą.

A po pięciu czy sześciu dniach wysiedliśmy na brzeg w Konstantynopolu.