1 – Dzieciństwo w Brzezinach

(1921-1927)

 

Brylanty w niedźwiadku

Nie pamiętam niczego z Konstantynopola, nie pamiętam, jak długo trwała nasza podróż. Wiem tylko, że potem popłynęliśmy statkiem do Triestu, by stamtąd ruszyć ku Austrii. Nie posiadaliśmy paszportów ani innych dokumentów –  może jakieś fałszywe, bo prawdziwe rodzice zniszczyli jeszcze w Charkowie – ale jakoś dotarliśmy do Wiednia. Tam utknęliśmy. Czekanie na polskie paszporty się przedłużało i Tatuliński zaczął się zastanawiać, czy nie osiąść w Austrii na stałe. Mamusia chciała jednak wracać do Brzezin, do swoich rodziców i jej wola przesądziła. W końcu urodzonej pod Łodzią mamie i mnie, jej córce, wydano dokumenty bez większych kłopotów, lecz pochodzącemu w Rosji tatusiowi polskie obywatelstwo nie przysługiwało. Zostawało mu starać się o paszport nansenowski, dla bezpaństwowców, a to trwało znacznie dłużej. Zimą, chyba w styczniu 1921 roku ruszyłam z mamusią pociągiem do Polski, tatuś miał dojechać później.

Na Boże Narodzenie, które spędziliśmy w Wiedniu, dostałam w prezencie dużego, pluszowego niedźwiadka. Wieczorem w dniu poprzedzającym nasz wyjazd temu niedźwiadkowi mamusia i tatuś zaczęli rozcinać plecy. Leżałam już w łóżeczku w naszym hotelu, ale jeszcze nie spałam. Gdy zobaczyłam, co robią, zaczęłam płakać i krzyczeć. Tatuś przerwał pracę i tłumaczył mi, że niedźwiadek potrzebuje operacji. Boli go brzuszek, ale zaraz mu pomogą, zaszyją go i znów będzie zdrów i zadowolony. Będę mogła z nim zasnąć. Patrzyłam, jak wyciągają mu ze środka wnętrzności, wkładają na ich miejsce brylanty i złote monety uratowane przez nas z rewolucji. W końcu go zaszyli. – Teraz jest już zdrów – tatuś oddał mi misia. – Tylko nikomu nie mów, że jest po operacji. Pewnie by tego nie chciał. Mój niedźwiadek ważył teraz dużo więcej niż wcześniej, ale mnie to nie przeszkadzało. Z tym misiem w objęciach, śpiąc na górnym łóżku w wagonie sypialnym, przejechałam przez dwie granice i wjechałam do Polski. Nikt nawet się nie domyślał, że niedźwiadek, w którego się wtulam, jest wypchany kosztownościami.

 

Spór na Pesach

Kiedy dotarliśmy do Brzezin, babcia Frida powiedziała do mamusi: – Dobrze, ty i Fira będziecie mieszkać przy stołowym, w twoim dawnym pokoju. Mamusia wychowała się w zamożnym i dużym domu, ale w mieszkaniu dziadków zrobiło się wtedy ciasno. W jednym z pokoi zamieszkał Natan, najmłodszy brat mamusi, który prowadził sklep z męską konfekcją i ożenił się niedawno z Polą, dziewczyną z Łęczycy. W innym pokoju mieszkała Lili, młodsza siostra mamy. Przed rewolucją Lili tak jak my spędziła kilka lat w Rosji, w Jekaterynosławiu na Ukrainie, u najstarszego brata Izaaka, który prowadził tam własny interes. Pomagała Idzie, jego żonie, prowadzić dom i zajmować się dziećmi. Wszyscy oni wrócili dwa lata przed nami i Izaak wprowadził się do czteropokojowego mieszkania na drugim piętrze, nad dziadkami, otworzył też własny sklep z męskimi ubraniami. Mamusia i ja byłyśmy kolejnymi członkami rodziny, których musieli przygarnąć dziadkowie Dymantowie.

Kamienica babci Fridy i dziadka Chaima Bera stała przy ul. Sienkiewicza 6 – duży dom z bramą wiodącą na podwórze, z której wchodziło się też do mieszkań. Dziadkowie mieli spory krawiecki zakład, w którym wyrabiali męskie ubrania. Wiele rodzin w Brzezinach z tego żyło – głównie Żydów, których było w miasteczku chyba więcej niż połowa, poza tym mieszkali tu Polacy i nieduży procent Niemców, w sumie trzynaście, może piętnaście tysięcy ludzi. Brzezińskie wytwórnie konfekcji męskiej były dosyć znane w europejskiej części Rosji, a później w Polsce. Detaliści przyjeżdżali do hurtowni, wybierali co im było potrzebne, płacili, a zamówione ubrania pakowano do drewnianych skrzyń i wysyłano im na adres. Żyło z tego całe miasto.

Mieszkałyśmy u dziadków parę miesięcy, ale stosunki między mamusią a jej rodzicami i rodzeństwem nie układały się najlepiej. Na drugim piętrze, naprzeciw mieszkania wuja Izaaka zwolniło się mieszkanie i mamusia chciała w nim zamieszkać. Ale Izaak, w imieniu dziadków zarządzający domem, wolał wynająć mieszkanie kuzynce Esterze z rodziną. Nie lubili się z mamusią i nie chciał mieć jej za sąsiadkę. Mamusia była strasznie oburzona i zła, pokłóciła się nie tylko z nim, także ze swoimi rodzicami, a nawet z Lili. Wiosną, kiedy nadeszły święta Pesach, cała rodzina zebrała się wieczorem na uroczystą kolację w stołowym pokoju – dziadkowie, Izaak i Natan z rodzinami, Lili – ale mamusi i mnie nikt nie zaprosił. Siedziałyśmy same obok, w naszym pokoju, dopóki Romek i Różyczka, moje kuzynostwo, po mnie nie przyszli. Męczyli wszystkich, nalegali i prosili, bym mogła być razem z nimi, aż w końcu dziadkowie posłali ich po mnie. Poszłam wtedy z nimi,  opuściłam mamusię. Zostawiłam ją samą, ale miałam tylko sześć lat i niewiele rozumiałam ze spraw dorosłych.

Po Wielkiej Nocy przyjechał wreszcie tatuś. Dostał legalne papiery i mógł do nas dołączyć. Dowiedziawszy się o sporze mamusi z rodziną momentalnie wynajął dla nas osobne mieszkanie. Przenieśliśmy się niedaleko, do małej jednopiętrowej willi przy ul. Sienkiewicza 9. Na dole mieszkał kniaź Korolenko – jak go nazywali ludzie – oraz jego niezamężne siostry. Kiedyś dom był całością, z parteru można było wejść na piętro, ale po wojnie został podzielony i do czteropokojowego mieszkania z kuchnią na piętrze wchodziło się teraz osobnym wejściem, po schodach od strony podwórza. Korolenkowie byli ponoć kiedyś bardzo bogaci, ale po rewolucji wszystko stracili i został im tylko ten dom. Żyli wynajmując piętro i dzierżawiąc Żydom z miasteczka olbrzymi sad, który rozciągał się za willą. Ten ogród kusił mnie, chciałam do niego chodzić, bawić się, leżeć pod drzewami, ale mnie przeganiano. Nie wolno mi było.

 

Apetyt na rodzinę

Brzeziny szybko stały się moim ukochanym, bliskim mi miasteczkiem. W Rosji żyłam odcięta od rodziny, wygłodniała uczuć, miałam tylko ciocię Sarę z wujem Zaharem i kuzynostwem, tutaj zaś spotkałam ogromną rodzinę. Byłam nagle szczęśliwa.

Dziadkowie Dymantowie mieli siedmioro dzieci. Dwoje z nich zmarło w młodym wieku, a ich najmłodszy syn Maks, który też uciekał z Rosji, umarł w 1924 roku na suchoty. Ale brat mamy Izaak miał dwoje dzieci, Różyczkę i Romka, potem drugiemu bratu Natanowi urodziło się dwóch chłopców, Jerzyk i Kuba, a było jeszcze liczne rodzeństwo od Meira Dymanta, brata mojego dziadka Chaima Bera. Obie gałęzie rodziny żyły bardzo blisko siebie. Tam kuzynów i kuzynek miałam znacznie więcej, chyba dwanaścioro. Była ciocia Sara z Ossim, Polą i Zygmuntem – udało im się uciec z Rosji, ciocia uratowała nawet kosztowności, ale straciła męża i dom, wszystko. Tęskniłam za nimi podczas całej naszej tułaczki przez Rosję i pół Europy. Była Bronka z Natanem, dzieci wujka Hermana, była Rita i Lenka, córki wuja Feliksa, był Abramek, syn wuja Zeliga, Celinka, córka cioci Reginy i dalsze kuzynostwo. Dymantów było tylu, że Brzeziny mogłyby się nazywać Dymantowo. Rosłam razem z nimi, bawiłam się, chodziłam do szkoły od szóstego do dwunastego roku życia. Romek był młodszy ode mnie, ale twierdził, że jestem jego siostrą, bo oboje byliśmy podobni charakterem, więcej naiwni i cisi. Różyczka, jego siostra, była od nas dużo sprytniejsza.

Babcia Frida była Żydówką na poły tradycyjną, na poły postępową. Uważała, że jej synowie powinni znać Torę i uczyć się świeckich nauk, dlatego najęła nauczyciela, który u nich mieszkał i uczył braci mamusi judaizmu. Z drugiej strony zatrudniła też nauczyciela matematyki i przedmiotów przyrodniczych, żeby ich uczył, a moją mamusię posłała do konserwatorium muzycznego w Łodzi.

Gdy zamieszkaliśmy u Korolenków, często biegałam do domu dziadków, bo po każdych odwiedzinach dostawałam od babci Fridy grosik. Szłam z nim do mojego ulubionego sklepiku, składu kolonialnego Niemki Hauzerki, który był na rogu ul. Sienkiewicza i kupowałam za niego cukierka. Na papierku narysowany był raczek, a gdy przegryzło się cukierka ze środka wylewała się płynna, słodka substancja. Dla mnie to były najlepsze cukierki na świecie. Pamiętam z Brzezin wyprawy na targ. Odbywał się na rynku, co tydzień chłopi oraz chłopki zjeżdżali się na niego z okolicznych wsi ze swoim mlekiem, masłem, serami, gęśmi, kurami, jajami… Pamiętam też przepiękny staw, nad który często chodziłam z kuzynostwem. Należał do człowieka o nazwisku Probek, dlatego mówiło się: staw Probka.

Osiedlił się wtedy w Brzezinach, w suterenie domu dziadka, Żyd, który żył z pisania chłopom próśb do urzędów. Nazywał się Sztomper i miał syna, głupkowatego nosiwodę. Uwielbialiśmy z tym Żydem rozmawiać, bo znał i opowiadał nam, dzieciom, niezwykłe historie. Zawsze przy tym prosił nas o kanapki, więc ja i Romek lataliśmy do naszych domów i prosiliśmy babcię o kanapki z szynką. Obie mamusie cieszyły się i chwaliły nas, że mamy taki dobry apetyt.

 

Język polski i liboszki

Po przyjeździe do Brzezin tatuś od razu powiedział, że to miasteczko nie jest dla niego. Postanowił otworzyć interes w Łodzi, nie miał jednak obywatelstwa, bez czego trudno było zajmować się handlem. W Brzezinach starostą był wówczas znajomy rodziny, życzliwy człowiek, który mu dopomógł. Dość szybko tatuś otrzymał polskie obywatelstwo, sprzedali z mamusią połowę jej brylantów, które uratowaliśmy z Rosji, i Tatuliński ruszył do Łodzi. Tam poprzez jakichś znajomych poznał dwóch panów, kupców, z którymi wszedł w spółkę. Otworzyli we trzech przedsiębiorstwo produkujące konfekcję męską, podobne do tych działających w Brzezinach. Tatuś z początku miał trudności, bo nie znał polskiego, ale dosyć szybko się go uczył. Tak jak przedtem rozmawiali z mamusią tylko po rosyjsku, tak teraz, ażeby przyspieszyć naukę, w domu mówiliśmy do siebie tylko po polsku.

Ja języka polskiego uczyłam się chyba jeszcze szybciej niż on. Kończyłam sześć lat i jesienią miałam zacząć chodzić do szkoły, więc cała rodzina zaczęła mnie do tego przygotowywać. Najwięcej uczył mnie Ossi, najstarszy syn cioci Sary – miał do tego dużo cierpliwości i lubił mnie. Choć moim pierwszym językiem był rosyjski, to polski stał się z biegiem czasu jakby moim drugim pierwszym, naturalnym językiem. Rosyjski znam, ale polskim mówię i myślę. Hebrajskiego uczyłam się dopiero w Palestynie, razem z moim uczącym się mówić synem, ale polskiego nadal używałam i używam na co dzień. Pisałam w nim listy, czytałam, wspominałam.

Egzamin do pierwszej klasy składałam z chłopcem w moim wieku, synem burmistrza Brzezin. Był Polakiem i nazywał się Wacław Niedźwiedź. Spędziliśmy razem w jednej ławce trzy pierwsze lata szkoły i bardzo się zaprzyjaźniliśmy; podkochiwał się w mojej kuzynce, która chodziła razem z nami do klasy, prosił, bym przekazywała jej liściki od niego. Szkoła była państwowa, uczniami w większości byli Żydzi, nauczycielami z kolei chrześcijanie. Lubiłam tę szkołę, uważałam, że mam świetnych profesorów. Najbardziej polubiłam pana od plastyki, bo miał ogromną cierpliwość do dzieci. Udowadniał, że każdego można nauczyć rysować i malować, jeśli tylko będzie chciał ćwiczyć i się rozwijać. Nie dawał rad, tylko rozmawiał – jeśli któreś z nas źle coś narysowało, pytał, co można zmienić, naprowadzał, dawał nam możliwość własnego rozwoju.

Zupełnie inaczej było z moją nauką gry na pianinie. U dziadków w pokoju mamusi nadal stało jej panieńskie pianino i postanowiła, że nauczy mnie na nim grać. Sama dobrze grała, uczyła się w konserwatorium w Łodzi. Zamożne, żydowskie rodziny chętnie posyłały wtedy swoje córki na wydaniu na naukę gry na pianinie. Ja jednak chętna do nauki nie byłam, musiała mnie zmuszać. Pilnowała, pokazywała, a ja się wymigiwałam. Mówiłam na przykład, że muszę iść do toalety. A toaleta była przy drzwiach wejściowych, więc gdy tylko się do nich zbliżyłam, smyk i uciekałam. Dostałam raz i drugi lanie, ale dalej nie mogłam usiedzieć przy instrumencie. Przez okno słyszałam, jak moje kuzynostwo bawi się na podwórku, krzyczy, włazi na drzewa w ogrodzie dziadków i chciałam z nimi być. Musiałam stawiać tak duży bierny opór, że któregoś razu mamusia nie wytrzymała i uderzyła mnie ręką w twarz. Ale natrafiła na nos i krew polała się na klawiaturę. Jak to zobaczyła, dała za wygraną. Zatrzasnęła wieko i powiedziała: – Dosyć, skończone. Nie będę cię uczyć. Rób, co chcesz.

A ja oczywiście chciałam być z dziećmi. Za domem dziadków ciągnął się duży ogród z kilkudziesięcioma drzewami owocowymi, głównie śliwami. Rodziły smaczne, żółtozielone śliwki, które nazywaliśmy liboszki. Chłopcy z sąsiednich podwórek nieraz zakradali się do dziadka, by je podkradać. Lubiłam tych chłopaków i trochę pozwalałam im podjadać, ale potem wołałam po żydowsku: – Ber men rajs liboszkes! Że przyszli złodzieje i zjadają śliwki. Zabezpieczałam się na obie strony. Dlatego dziadek mi wierzył i zawsze mówił: – Jeżeli tam jest Fira, to już ona ich przegna. Ale to nie była prawda.